Rosyjski dron uderzył w sarkofag przykrywający pozostałości elektrowni jądrowej w Czarnobylu – przekazał Wołodymyr Zełenski. Wywołał pożar, który został ugaszony, jednak zniszczenia są znaczące – ocenił prezydent Ukrainy. Bezzałogowiec miał lecieć na wysokości 85 metrów, dzięki czemu nie został wykryty przez radary.
Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej potwierdziła, że doszło do wybuchu. Poziom promieniowania pozostał jednak w normie.
Rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow ocenił, że ukraińskie komunikaty w tej sprawie to prowokacja. Powiedział, że nie ma dokładnych informacji na temat zdarzenia, jednak Rosja nie atakuje infrastruktury atomowej.
Do ataku doszło w nocy, tuż przed rozpoczęciem Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, w ramach której zaplanowano spotkanie wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych J.D. Vance’a z Wołodymyrem Zełenskim.
Atak dronowy na byłą elektrownię z pewnością ma związek z konferencją w Monachium. Budzi on jednak zdziwienie. Wypowiedzi Trumpa i jego administracji są korzystne dla Moskwy. Trump powiedział przecież, że chciałby, by Rosja znów znalazła się w grupie G7. Sekretarz obrony Pete Hegseth poczynił ustępstwa jeszcze przed formalnym rozpoczęciem negocjacji, m.in. potwierdził, że Ukraina nie będzie w NATO i że USA nie wyślą wojsk na Ukrainę.
Ten atak można interpretować jako próbę wywarcia jeszcze większej presji na USA i Ukrainę. To jednak byłby błąd, biorąc pod uwagę, jaką osobą jest Donald Trump. Możliwe, że to była jakaś wewnątrzrosyjska rozgrywka, ktoś, komu zależy na kontynuowaniu wojny, zdecydował o ataku, by utrudnić rozmowy. Władimir Putin nie wybiera osobiście celów dla dronów
- tłumaczy Grzegorz Kuczyński, ekspert ds. wschodnich.