Na warszawskiej Pradze przy ulicy Płowieckiej panował już mrok. Pojedyncze i słabe
latarnie rzucały brudne pomarańczowe światło na rozmiękły śnieg zmieszany z
błotem. Mżyło. Było mokro i ślisko. Z pobliskich delikatesów wyszedł niepozorny
mężczyzna z reklamówką, w której brzęczały dwie butelki. Mężczyzna zacisnął
swój kaszkiet niżej na oczy, osłaniając się przed siąpiącym deszczem ze
śniegiem, i podszedł do swojego auta, zaparkowanego nieopodal. Z kieszeni
swojej kufajki wyciągnął klucze i włożył je go zamka białego, nowego
Chevroleta, który na pierwszy rzut oka nie pasował do niego, do faceta w
gumofilcach, drelichowych portkach i tureckim swetrze w brzydkie wzorki.
Kiedy przekręcił klucz i pociągnął klamkę, usłyszał za sobą pisk opon i zanim zdążył
się odwrócić, seria wystrzałów zmiotła go z nóg. Poczuł jakby dwa silne
uderzenia, jedno w ramię, drugie w żebro, a wtedy nogi odmówiły mu
posłuszeństwa. Zgięły się pod nim jak scyzoryk, a mężczyzna padł na zimny,
brudny asfalt, w rozmiękły śnieg z błotem.
Oczami powiódł za samochodem, z którego padły strzały. Rozpoznał kierowcę. Rozpoznał
też tego, który strzelał i poprzysiągł im zemstę, podnosząc ściśniętą pięść do
góry. Potem stracił przytomność.
Już nigdy jej nie odzyskał.
Nigdy też nie dowiedziano się, kto jechał samochodem, z którego padły strzały. Kto
trzymał karabin i kto strzelał.